XWNZX

XWNZX

Lie After Lie

Istniejący od 2010 roku band z Wrocławia, ambitny i wciąż poszukujący. Na koncie mają kilka nagrywek, ze świetna i dobrze przyjętą płytą "Unsaid" na czele.Na koncertach tworzą fantastyczną atmosferę, a ich muzyka jest świetnym nośnikiem emocji. To jedne z wielu powodów, dla których warto zapamiętać ich na dłużej. Z pytaniami zmierzył się Krzysiek (gitara). ~Dq.

Przybliżcie zawiłą historię waszego zespołu, kto z kim, jak to było?
- Na początku były dwie osoby, ja i Adrian Wlaźlik. Trudno to było nazwać zespołem, był to bardziej projekt domowy. Mieszkaliśmy wtedy razem i robiliśmy sobie kawałki, siedząc na kanapie. Po iluś tam numerach stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zrobić z tego pełnoprawny band. Daliśmy ogłoszenie, że szukamy basu, wokalu i drugiej gitary do zespołu. Druga gitara szybko się znalazła, bo wskoczył na nią Kuban (teraz znany z zespołu O.D.R.A.). Potem dołączył Marek z basem, a po miesiącach prób Kuban przytargał do zespołu Krzycha Janca na wokal i tak wyglądał pierwszy skład. Zrobiliśmy w nim kilka numerów, kilka rozgrzebaliśmy. W międzyczasie ustaliliśmy nazwę Lie After Lie – nie ma ona specjalnej ideologii, przesłania czy znaczenia, po prostu wtedy fajnie dla nas brzmiała.
Po czasie postanowiliśmy rozstać się z Kubanem z powodu różnic muzycznych, bez żalu i złości, po prostu Kuban wolał cięższe klimaty. Na nowego gitarzystę nie musieliśmy długo czekać, bo Marek miał ziomka, który coś tam grał. Puścił mu kawałki, zaprosił na próbę i tak doszedł Grzesiek (Dygi). W tym składzie zagraliśmy pierwsze koncerty, nagraliśmy EP-kę Bad Anthems.
Jakoś w roku 2013 rozstaliśmy się z Krzychem Jancem, też z powodu różnic muzycznych. Każdy kolejny numer, który robiliśmy, był bardziej hardcore/punkowy niż post hardcore'owy czy metalcore'owy. Krzychowi jednak nie leżało to do końca. Postanowiliśmy zaprosić Radzieja, naszego ziomkiem z kapeli Snowball Ambush. Mieliśmy już kilka zalążków numerów, a on zapodał wokale, do tego rzucił kilka pomysłów na aranż i poszło jak z kopyta. Zagraliśmy trochę koncertów w nowym składzie i z nowym materiałem. Potem singiel „The Place You Call Home”, trochę koncertów i dalsze klejenie materiału. Tak powstał LP „Unsaid”.
Teraz w składzie nic się nie zmienia, jesteśmy nie tylko ziomkami z zespołu, ale też ziomkami w życiu, tak już zostanie. Ot, cała historia.

Chyba przez wiele muzycznych projektów musieliście przebrnąć wcześniej, żeby dziś znaleźć swoje miejsce w Lie After Lie?
- Każdy z nas grał różne rzeczy w różnych zespołach. Adrian miał za sobą m.in. grindcore'owe Moral Degrade czy Diffenbachia. Radziej, jak już wspomniałem, darł japę w Snowball Ambush, a po drodze miał też kilka różnych dziwnych projektów. Marek grywał sobie bluesa na basie, Dygi pogrywał jakieś black metalowe klimaty, a ja grywałem w projektach od grindcore'a (wczesne projekty z Adrianem) po punka. Każdy z nas sporo tego miał, twory te działały z mniejszym lub większym powodzeniem. Trudno mi teraz to wszystko wymienić.

Obserwując wasze dotychczasowe dokonania, mam wrażenie, że sumiennie pracowaliście nad własnym stylem. Miejsce, w którym jesteście, jest tym, co chcieliście osiągnąć?
- Nie zgodziłbym się do końca, że pracowaliśmy nad stylem. Styl przyszedł sam, jest on wypadkową tego, co każdy z nas chciał grać. Owszem, sporo czasu i energii poświęcamy na napisanie jednego kawałka, bo chcemy, żeby każda nuta nam pasowała. Ale nie jest to stricte praca nad stylem. To, co gramy, możemy nazwać hardcore punkiem, w jednym riffie bardziej hardcore, w innym bardziej punk, w jeszcze innym elementy postrockowe, ale czy to wypracowaliśmy? Raczej nie, to w nas siedzi i wylazło, gdy robiliśmy numery. Cholera wie, jaka będzie kolejna płyta. Nie zakładamy, że będzie taka albo inna. Będzie taka, jaka wyjdzie, wypadkowa tego, co w nas akurat siedzi. Ale możemy spokojnie powiedzieć, że sumiennie pracujemy nad naszym brzmieniem. W szczególności ja z Dygim jesteśmy geekami, jeśli chodzi o sprzęt gitarowy. Siedzimy po parę godzin w kanciapie, testujemy gitary, wzmacniacze, efekty, kręcimy tymi wszystkimi gałami i próbujemy wypracować dobre brzmienie (dobre w naszym odczuciu, nie każdemu musi to leżeć). Miejsce, w którym chcielibyśmy być muzycznie, jest pewnie daleko przed nami. Jak najbardziej jesteśmy zadowoleni z tego, co jest teraz, co nagraliśmy, jak brzmimy. Mamy zajawkę na dalsze kombinowanie, robienie nowych, czasem innych rzeczy. Jak osiągniemy wszystko, co chcieliśmy osiągnąć, to pewnie skończy się LAL, bo  nie będzie już celu, nie będzie do czego dążyć.

Szybko jednak uciekliście od metalcore'a, jaki pamiętam z „Bad Anthems”, eksplorując rejony post hardcore'a ze screamowo-emowymi akcentami. Skąd zmiany w tym właśnie kierunku?
- To nie tak, że uciekliśmy od tego nurtu. Po prostu piszemy numery, które nam akurat leżą i nigdy nie zakładamy, że zrobimy coś w tej albo innej stylistyce. Już o tym wspominałem wcześniej. Samo się tak dzieje, kiedy zaczynamy zespołowo pisać kawałki. Podświadomie może to inspiracja nutą, jaką akurat mieliśmy na słuchawkach tego dnia, kiedy robiliśmy dany kawałek, a może nastrój. Nie wiem, nie odpowiem ci precyzyjnie na to pytanie, po prostu tak wyszło. Nie było to celowe i zaplanowane.

A co jest twoim zdaniem najważniejszą składową dobrego kawałka - tempo, przebojowość, melancholia czy może coś innego?
- Coś innego. Musi być z serducha. Jak czujesz, że to z serca leci i jest szczere, to żre jak cholera. A czy on szybki, czy wolny to nie ma znaczenia. Tylko szczerość i zaangażowanie w numer. Nic więcej w temacie.

Najczęściej stawia się was na półce obok takich tuzów moderncore'a jak The Saddest Landscape czy More Than Life. To komplement, nadużycie, nieporozumienie czy trafna rekomendacja?
- Hm... W zasadzie to każde po trochu. Komplement, bo to duże bandy. Nadużycie, bo niby podobnie gramy, ale jesteśmy jednak zakorzenieni w czymś nieco innym, to inna liga. Trafna rekomendacja, bo ktoś, kto nas nie zna, a dowie się, że porównuje się nas do nich, to może nas posłucha i jest szansa, że muzyka mu siądzie.

Opowiedz o pracy nad „Unsaid”, nagrywaniu. Skąd pomysł na takich, a nie innych gości. No i jak doszło do współpracy przy miksach z Jayem z Defeater?
- „Unsaid” było tworzone w trzech różnych miejscach. Bębny nagraliśmy w Dzierżoniowie w nieistniejącym już studio Mateusza Chmielewskiego, a w zasadzie w jego kuchni, bo miała wysoki sufit i fajny naturalny pogłos, mega to gadało. Gitary i wokale powstawały u nas w salce, na którą, dzięki uprzejmości naszego kumpla Łukasza Borowiaka, wtargaliśmy kupę pro sprzętu do nagrywania. Miksy i mastery były zrobione w Bostonie w studiu Jaya Maasa. Dzięki temu, że większość nagrywaliśmy na salce, mieliśmy dużo czasu, żeby poeksperymentować nieco z brzmieniem. Wykorzystaliśmy takie patenty jak nagrywanie paczek mikrofonem pojemnościowym od tyłu albo nagrywanie z korytarza, na którym echo się strasznie niesie i daje fajny naturalny reverb. Lubimy takie zabawy i eksperymenty, zależało nam na maksymalnej naturalności brzmienia. Nie chcieliśmy się zamknąć w studiu, zagrać na szybko numerów i uciec z materiałem. Sam proces nagrywania był dla nas dużą frajdą i fajnie, że robiliśmy to bez spiny czasowej.
Co do gości, to oczywiście Paweł z częstochowskiego Regresu i Chris Webber z brytyjskiego Donnie Brasco. Dlaczego oni? Bo my jaramy się tym, co robią, a oni się zgodzili przyjąć zaproszenie. Za dzieciaka jaraliśmy się muzą Regresu i biegaliśmy na ich koncerty. Zresztą nie tylko za dzieciaka, nawet teraz chętnie na nie biegamy. :) Wiesz, taka zajawka z młodych lat, która pozostawiła jakieś piętno na tobie. Z Donnie Brasco było nieco inaczej, bo odkryliśmy ich jakiś czas temu, ale niesamowicie usiadła nam ich muzyka i wokal Chrisa. Adrian i Radek czasem wymienili sobie jakieś wiadomości na FB z Chrisem, więc stwierdziliśmy, czemu by nie zapytać.
Jeśli chodzi o Jaya, to na ten pomysł wpadliśmy kiedyś w trasie, gdy jechaliśmy na koncert do Łodzi. Tak po prostu z dupy postanowiliśmy napisać do niego maila, nie licząc nawet na jakieś szczególne zainteresowanie. Podesłaliśmy nasz wcześniejszy numer, czyli singla „The Place You Call Home”, i okazało się, że gość jest zainteresowany i tak jakoś poszło dalej. Najlepsze jest to, że podjął się tej współpracy i podszedł do nas bez dystansu i uprzedzenia. Postawił nas na równi z wielkimi bandami, których słuchaliśmy czy słuchamy, np. Bane, Verse, Have Heart, Title Fight, Capsize czy Defeater. Każdy znał jego wcześniejsze produkcje i wierzyliśmy, że wyciśnie z tego materiału dokładnie to, co nam w bani latało. Już pierwsze miksy, które podesłał, skopały nam dupy totalnie i byliśmy pewni, że nie pomyliliśmy się co do wyboru producenta.
Jak z perspektywy czasu oceniacie tę płytę?
- Nadal się nią cieszymy. Fajnie, że goście, których zaprosiliśmy, się zgodzili, że Jay podjął się roboty, w ogóle, że całkiem spoko nam to wyszło. Jesteśmy zadowoleni, bo zrobiliśmy coś, co chcieliśmy. Udało nam się zrobić dużą rzecz, dla nas dużą. To takie nasze osobiste osiągnięcie. Wspólne i każdego z nas z osobna. Widzimy, owszem, pewne błędy po naszej stronie, coś tam można było zagrać lepiej, może bębny nieco głośniej, a może gitara nie tak. Ale to pewnie każdy ma podobne rozkminy po wydaniu materiału.

Mnie cieszy, że rodzimy język w tekstach wyraźnie wraca do łask, co także znajduje potwierdzenie u was. Czy jest szansa, że zagości na stałe i kolejna płyta będzie w całości po polsku?
- Też widzimy na koncertach, że język polski robi robotę. Fajnie, jak ktoś podejdzie do Radzieja i krzyknie mu jakiś fragment do mikrofonu. Z angielskimi tekstami tak nie jest niestety. Ale za to angielski broni się na Zachodzie, ludzie trochę bardziej kumają, o czym ten typ tak głośno krzyczy. Zdarza nam się często grać w Niemczech, a teraz właśnie planujemy jesienną trasę po kilku krajach Europy. Dzięki angielskiemu w tekstach mamy szerzej otwarte wrota na inne kraje.
W sumie nie wiemy, jak to będzie, jakie Radziej napisze liryki. Może napisze takie głupoty, że po polsku to nie zabrzmi. :) A tak serio odpowiadając na pytanie, to na pewno nie będzie w całości, ale w dużej części będą to polskie teksty, taki miks PL i EN.

Niezależnie od języka  mam wrażenie, że warstwa liryczna ma u was duże znaczenie. Co jest lepszym czy też ważniejszym nośnikiem emocji - muzyka czy słowo?
- My jesteśmy zespołem, który chce coś powiedzieć, wyrazić, wnieść. Wywalić z siebie te pozytywne jak i negatywne emocje albo po prostu opowiedzieć jakąś ważną historię. Teksty są dla nas bardzo ważne. Ale nie wydaje mi się, że można to jakoś wartościować. Muzyka i tekst to całość, to musi pasować, to rzyga emocjami, kiedy jest połączone. Sama muzyka albo sam tekst tak nie zadziałają. Tekst jest pisany pod muzykę albo muzyka pod tekst. Wyobraź sobie, że łączysz sobie tekst z „Do Zobaczenia” z jakimś wesołym riffem. Nie przejdzie, nie przekaże to tego stanu, jaki miał Radziej, pisząc ten numer. Muzyka i słowo to jedno w naszym wypadku.

Wasze teksty są klimatyczne i bardzo sentymentalne. Moim zdaniem to jedne z lepszych tekstów w takiej stylistyce. Jak powstają, co najczęściej jest impulsem?
- Nie chciałbym tu gadać za dużo za Radzia, więc krótko, tyle, ile wiem. Impulsem jest coś, co go uszczęśliwia, boli, dotyka, czego pragnie lub co chciałby odrzucić. To, co mu siedzi gdzieś w bani i nie chce wyjść. Impuls pojawia się zawsze wtedy, gdy dzieje się coś ważnego w jego życiu, coś, co go emocjonuje w różny sposób i o czym chciałby powiedzieć bliskim mu osobom. Takie rozkminy spisuje szybko na kartce i tak powstaje temat, który później rozwija.

Czy ważne jest, aby teksty były inspirujące, wpływały na zmianę czyjegoś życia?
- Dla nas to bardzo ważne, żeby teksty były inspirujące i działały na ludzi. Jeśli ktoś pod wpływem tych tekstów zrobi coś fajnego, dobrego, pozytywnego, to zajebiście. Granie to u nas jakaś metoda wyrażania siebie i jeśli ktoś to kupuje i działa to na niego, to jest niezła zajawka i chcesz to robić dalej. Nasz przekaz jest na maksa pozytywny, nawet jeśli tekst z pozoru traktuje o czymś niefajnym, albo Radziej opisuje jakąś gównianą sytuację, to ostatecznie kończy to pozytywnym podsumowaniem. Zawsze można z tego wyciągnąć jakąś naukę, pocieszenie, czasem może radę, więc jest jak najbardziej pozytywny przekaz. Staramy się te pozytywy wrzucać do każdego numeru.

Skoro przekaz jest tak istotny, to jaką wymowę ma tytuł płyty "Unsaid"?
- Wszystkie numery na płycie mówią o czymś ważnym i osobistym, o przeżyciach, pragnieniach czy stanach, o których normalnie na co dzień nie mówimy i nie rozmawiamy, z rożnych przyczyn. Czasem może z lenistwa, czasem z braku odwagi, różnie. „Unsaid” to te wszystkie niewypowiedziane lub niedopowiedziane kwestie z naszego życia, którym Radek dał upust właśnie w tekstach. Świadomie użyłem słowa "naszego", bo z wieloma tekstami identyfikujemy się wszyscy. Pewnie też wielu słuchaczy czuje, że jakiś numer to również ich historia.

Wieść gminna niesie, że wasza muza wyjątkowo dobrze sprawdza się na żywo. Jakim przeżyciem czy też rodzajem ekspresji są dla was koncerty?
- Jedno słowo – zajebistym! A rozwijając – uwielbiamy grać na żywca, bo wtedy możemy przekazać to wszystko, co chcemy. Jest to przeżywanie tych numerów w trakcie grania. Zdarza nam się czasem w tym całym przeżywaniu wskoczyć gdzieś z gitarą między ludzi albo odpłynąć tak, że to, co się dzieje poza tobą przestaje istnieć. Radziej np. lubi się bić mikrofonem po głowie. :) Wiesz, to są takie emocje, że czasem nie ogarniasz, co robisz podczas setu. Lubimy też, kiedy nie dzieli nas za duża odległość od ludzi przed sceną, dlatego też nie gramy na scenie, zawsze pod. Wtedy jesteś blisko i czujesz, że ludzie też przeżywają i łapią to, co robisz, i ładuje ci to baterie na długi czas.

Gdzie w takim razie i dla jakiej publiczności gra się najlepiej?
- Wszędzie, gdzie jest powyżej 18 stopni Celsjusza i dla każdej osoby, która chce cię posłuchać. Nie dzielimy scen, miejscówek i publiki. Tak samo spoko jest zagrać dla dziesięciu osób, jak i dla stu. Byleby łapy nie marzły i żeby ktokolwiek chciał posłuchać choć przez jeden numer.

Co planujecie i o czym marzycie dzisiaj?
- Z najbliższych planów to wspomniana jesienna trasa, w listopadzie chcemy ruszyć na czternaście dni w Europę. Co prawda mamy jeszcze kilka niezabukowanych dat, ale damy radę. Po trasie planujemy zamknąć się w kanciapie, usiąść na dupach i zrobić materiał na kolejny LP. Marzymy oczywiście o tym, żeby robić to, co robimy jak najdłużej się da. Ile zdrówko pozwoli.

Myślicie, że kiedyś będziecie tak rozpoznawalni, że dzieciaki na forach, widząc skrót LAL, będą wiedzieli, o kogo chodzi?
- Nie! Po prostu fora odchodzą w niepamięć, niestety... Ale na FB, kto wie. :) Niespecjalnie robimy cokolwiek w kierunku sławy i bycia znanymi. Poza koncertami i nagrywaniem oczywiście, bo jednak tym się promujemy. Byłoby miło, jakby nas rozpoznawano za te kilka czy kilkanaście lat, ale nie mamy na to parcia. Może to egoistyczne, ale najważniejsze, żebyśmy my sami się wtedy dobrze bawili graniem, tak jak bawimy się teraz.

W takim razie zdrówka życzę i dzięki za wywiad!
- To my dziękujemy za możliwość, wybełkotania tych paru zdań. Trzymaj się, piona!

(#2, jesień/zima 2015/16)
Obsługiwane przez usługę Blogger.