XWNZX

XWNZX

Vegan Stories #3 - Marta Gusztab


Weganizm – wybór czy wychowanie?
Najgorszy rodzaj zadania domowego z polaka: wypracowanie na dowolny temat i w dowolnej formie. Zawsze odwlekane na ostatnią chwilę i w końcu pisane w nocy lub w autobusie na kolanie, bo... co by tu właściwie wymyślić? Może to jeden w powodów tego, że zabrałam się za pisanie niniejszego tekstu dopiero po dłuższym czasie, chociaż z pewnością nie jedyny i raczej nie najistotniejszy.
Jeśli komuś wydało się przesadą, że na wstępie do tekstu o moim weganizmie odwołuję się do czegoś zupełnie bez związku, to jest w błędzie. W rzeczywistości w moim przypadku jest to sprawa związana głównie z dzieciństwem, a okres liceum był ostatnim, kiedy jeszcze przechodziłam jakąś głębszą refleksję na temat tego, czy weganizm to słuszna droga. Na mój weganizm oraz wybory z nim związane składa się cała moja przeszłość od wczesnego dzieciństwa, wartości, które we mnie wtedy wykiełkowały, a także wiedza o świecie, jaką, dorastając, zdobywałam. Wszystko to złożyło się ostatecznie na moje dojrzałe decyzje.
Byłam wychowana w punk rocku, moi rodzice poznali się w drodze na festiwal w Jarocinie. Nie byli i nie są wegetarianami. Jednak znam dorosłych ludzi, którzy myślą, że wegetarianizm to sekta bądź przejaw zaburzeń psychicznych, tymczasem ja właściwie nie pamiętam momentu, w którym nauczyłam się tego słowa. Jest w moim słowniku jak „kot”, „pies”, „dom”, „obiad”, „świat”, „słońce”, „bajka na dobranoc”, a dokładniej jak „dobro”, „zło”, „miłość”, „smutek”, „radość”, bo rozumiałam słowo „wegetarianizm” jako niejedzenie mięsa, gdyż ono jest ze zwierząt, które trzeba wcześniej zabić, a nie jako „nie jem buraków, bo nie lubię”, albo „nie piję mleka, bo po nim boli mnie brzuch”. Zawsze wierzyłam, że każdy organizm jest ważny na świecie i prowadziłam wojnę z dzieciakami, które łamały gałęzie krzaków i deptały robaki. Naturalnie w konsekwencji zostawałam wykluczona z danego grona, bo świat dzieci jest przecież bezwzględny, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Oczywiście nie byłam świętoszkiem, łapałam pasikoniki i nosiłam je w garści całymi dniami, a żaby i raki trzymałam w plastikowym wiaderku. Te zwierzęta na pewno męczyły się i cierpiały. Byłam jednak dzieckiem i wierzyłam, że one są moimi przyjaciółmi, a ja się nimi w ten sposób opiekuję.
Nie, to nie jest tak, że chwalę się publicznie tym, jaką byłam obrończynią zwierząt i środowiska już jako kilkuletnie dziecko. Moje dzieciństwo to nie powód do zadowolenia, a stawanie na przekór rówieśnikom nie wzbudza we mnie poczucia dumy. Byłam „samotnym” dzieckiem. Owszem, miałam (i mam) rodziców i dom. Nie mając jednak zakorzenienia w jednym miejscu i nie za bardzo rozumiejąc, co ja właściwie robię na tym świecie, nie potrafiłam się odnaleźć w gronie rówieśników. Nie miałam rodzeństwa, kolegów i koleżanek, nie chodziłam do przedszkola. Byłam chowana pod kloszem, nie zapewniano mi regularnego kontaktu z innymi dziećmi. Kiedy już była okazja do zabaw z rówieśnikami, kompletnie nie potrafiłam się dogadać, nie znałam zabaw ani zasad panujących na podwórkach. Byłam odtrącana, niewiele dzieci chciało się ze mną bawić. Widziałam to i było mi smutno. Radziłam sobie z tym, uciekając w świat fantazji. To była alternatywna rzeczywistość, w której zwierzęta i rośliny były moimi prawdziwymi przyjaciółmi, a ja byłam ich dobrą opiekunką. Ludzie byli nieważni.
Pewnego dnia powiedziałam: „Jak będę duża, nie będę jeść mięsa”. I tak się stało, po prostu – jako konsekwencja wszystkiego, co przydarzyło mi się w życiu. To nie oznacza, że nie jest to mój świadomy wybór, bo przecież mogę robić wszystko, co zechcę. Ale życie potoczyło się tak, że nie wyobrażam sobie inaczej. Czy to oznacza, że robię to bezmyślnie? Wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie, że są to wartości tak silnie zakorzenione we mnie, że nie potrafiłabym ich porzucić. Były w moim życiu jednak też inne, posiłkowane strachem i poczuciem winy, a zarazem dające nadzieję na to, że przyjdzie coś lepszego. Kiedyś wierzyłam, że jest Bóg, który, jeśli będę dobra, zabierze mnie do miejsca, gdzie będę szczęśliwa; będąc dzieckiem, wierzyłam w różne religijne postaci i anioły, dzięki czemu nie czułam się zupełnie samotna. Wystarczyła jednak wiedza, racjonalne dowody i logiczne myślenie, żeby pożegnać się z nimi bez większego żalu. Odwrotnie było z wegetarianizmem – kolejne rzeczy, których uczyłam się o świecie, przekonywały mnie, że to słuszna droga. Co do weganizmu, to już nie do końca jest dla mnie kwestia wyboru. Jeśli ktoś nie je mięsa, żeby nie przyczyniać się do cierpienia zwierząt, to jeśli dowie się, jak pozyskuje się inne produkty pochodzenia zwierzęcego, nie może postąpić inaczej.
Pozwoliłam sobie na to, żeby potraktować „Wygrać nowe życie” jako pewnego rodzaju azyl, gdzie mogę na luzie opowiedzieć o tym, że mój wybór to nie sielankowa opowieść o przemyślanej dojrzałej decyzji, która przyniosła satysfakcję i oczyszczenie, niczym stan nirwany, i odtąd życie nabrało nowych, lepszych kolorów. To tak naprawdę smutna historia. Nie dzielę się nią w wywiadach do różnych mediów, bo nie chcę, żeby weganizm był kojarzony z „przytulaczami drzew” – z ludźmi, którzy mają coś tam nie po kolei w głowie, nieszkodliwymi freakami. Wiem, co potrafi zrobić opinia publiczna z tego rodzaju historiami. Łatwo się pokusić o interpretację na wyrost, wyrwanie czegoś z kontekstu i przejaskrawienie. Na podstawie wypowiedzi jednej osoby wyciągane są wnioski, które rzutują później na całą zbiorowość. Tymczasem ja czuję się zupełnie normalną osobą. Przecież nikt nie miał idealnego dzieciństwa i w ogóle nikt idealny nie jest. Mam nadzieję, iż nie mylę się, sądząc, że trafiam tu do „odsianego” grona odbiorców. Z tego powodu nie zamierzam nikogo przekonywać, że weganizm jest super, że jest zdrowy, bezpieczny dla każdego, coraz bardziej popularny i dobrze odbierany. Nie opisuję tu mojej kariery zawodniczej, bo w moim przypadku z weganizmem nie ma ona nic wspólnego. Rozmyślania na temat tego, czy to właściwy sposób odżywiania dla sportowca, nigdy nie były moim udziałem. Nie rozwodzę się też nad kwestiami społecznymi, chociaż jako socjolog mogłabym pewnie dorzucić w tej kwestii swój kamyczek do ogródka. Potraktowałam ten tekst jako moją osobistą historię weganizmu, bo nie da się powiedzieć o wszystkim naraz. Tym razem moim jedynym zamiarem jest przedstawienie tego, jak to było u mnie i tylko u mnie... nic więcej.
W takim razie, co właściwie chcę powiedzieć przez to wszystko? Kogo obchodzą moje wynurzenia z przeszłości? Cóż... Jeśli ktoś liczył na to, że dowie się tutaj, czy jem owsiankę na śniadanie lub czy kreatyna jest wegańska i weganom niezbędna – nie tym razem. O tym można przeczytać w różnych wywiadach ze mną oraz innymi weganami-sportowcami. Otóż nie mam nic do ludzi, którzy na weganizm decydują się ze względu wyłącznie na zdrowie czy po prostu z fascynacji jakimś lifestyle'em. Widzę jednak, że wielu ludzi wymięka... Pojawiają się rozmyślania typu: „a może jajka od szczęśliwych kurek są mniejszym złem niż soja z monokulturowych upraw?”. Może tak, a może nie – nie mnie o tym wyrokować. Ważne jest to, abyście, szukając odpowiedzi na podobne pytania, nie przeglądali tylko kolejnych blogów w poszukiwaniu nowych inspiracji kulinarnych lub trendów w byciu eko. Zastanówcie się głębiej: z czego wynikają wasze decyzje? Co one oznaczają dla innych istot, dla świata i czym są dla was samych? Czym one są w odniesieniu do całej waszej przeszłości, jak wiele ważą w porównaniu do innych wydarzeń i czynów? To sposób nie tylko na to, żeby wytrwać w czymś przez lata, ale także metoda szukania siebie. Tak właśnie można poznać swoją prawdziwą wartość, jeśli zrozumiemy poważne znaczenie naszych wyborów.
Oto szczęśliwie dobrnęłam do końca mojego wypracowania i, jak przed laty, nie bardzo mnie odchodzi, czy ktoś oceni je na piątkę, czy dostanę dwa na szynach za dobre chęci.

Marta Gusztab - wielokrotna mistrzyni Polski muay thai, medalistka mistrzostw świata i mistrzostw Europy w muay thai i K1
(#5, wiosna 2018)
Obsługiwane przez usługę Blogger.