XWNZX

XWNZX

Piotr Dabov, POGO – "Deskorolka, anarchia, punk to absolutnie jedno i to samo"


Zima, przymusowy odwyk od deskorolki. Objawy odstawienia tego uzależnienia coraz silniejsze, szczególnie kiedy słońce za oknem jaśniej zaświeci, a triki na fingerboardzie już nie wystarczą. Jeszcze miesiąc, może dwa. Na razie mogę sobie pozwolić jedynie na rozmowę o desce. A jeśli choć trochę interesujesz się skateboardingiem i żyjesz w Polsce, prędzej czy później musisz natknąć się na tego gentlemana. Piotrek katował kawałek drewna na kółkach w czasach, kiedy większość dzisiejszych bywalców skateparków nawet się jeszcze nie urodziła. Poobijane kolana, niemalejąca zajawka i upór, a jednocześnie chwile zwątpienia i słabości. Człowiek z krwi i kości, a nie odrealniona ikona. I w dalszym ciągu, pomimo czterdziestki na karku, potrafi skleić stylowy triczek. Kilkanaście lat temu postanowił spełnić swoje marzenie i założył pierwszą w kraju markę deskorolkową z prawdziwego zdarzenia – POGO. Deski, ciuchy, skate filmy, wyjazdy. Nieoczekiwanie w jego życiu znalazło się także miejsce na jogę i weganizm. Jak do tego doszło? Przed wami Piotr Dabov. ~Mn.  

Jesteś podobno „jednym z najstarszych skejtów w Polsce". Jak wyglądały początki skateboardingu nad Wisłą? Co cię do niego przyciągnęło?
Po transformacji z ciężkiego, szarego komunizmu dorastające dzieciaki chciały kolorów, dosłownie i w przenośni. Filmy na VHS takie jak „Akademia Policyjna 4”, „Powrót do przyszłości”, „Mistrz deskorolki” plus niezależna scena punk, hardcore trwale zainfekowały młodych chłopaków, którzy rzucili się w wir deski na czterech kółkach.

Miałeś niepowtarzalną okazję obserwować ewolucję deskorolki w naszym kraju. Były w tej historii jakieś wyjątkowe, rewolucyjne momenty, które szczególnie utkwiły ci w pamięci?
Zdecydowanie było takich momentów kilka. Na początku lat dziewięćdziesiątych z pewnością powstanie skateshopu na ulicy Smolnej w Warszawie, gdzie odbywały się pielgrzymki skaterów z całego kraju, postać Ryszarda Burakowskiego, dzięki któremu powstała cała łódzka scena. Potem zawody Motława Cup i Lurys Cup w połowie lat dziewięćdziesiątych. I już w dwutysięcznych pierwsze skate toury jak California Tour, Bomba Tour i na pewno zetknięcie się ze światową deskorolką na Mentor Session, Etnies European Open, aż po toury amerykańskich teamów, szczególnie pierwszy polski Bones tour.

Jak wygląda obecnie twoje osobiste podejście do deski? Dużo się w nim zmieniło od czasów, kiedy zaczynałeś?
Właściwie to nic, ha, ha! Jedna miłość. Odskocznia. Przyjemność jest cały czas. Niestety z racji faktu, że z deskorolką związana jest moja praca, co wiąże się z nieustannymi zobowiązaniami typu filmy, zdjęcia, prowadzenie szkółki czy team managing poskiego teamu Vans, niestety bardzo rzadko zdarza mi się pojeździć tylko dla siebie. To jak miłość na odległość, takich chwil mam zdecydowanie za mało.

Pewnie część twoich rówieśników stwierdziłaby, że „dalej się bawisz, zamiast znaleźć prawdziwą pracę" lub „że wygłupiasz się, ciągle udając nastolatka". Co byś takim osobom odpowiedział? Czym jest dla ciebie dorosłość?
Dorosłość to zobowiązania. Podatki, zarabianie pieniędzy, rutyna, codzienność, a przede wszystkim odpowiedzialność. Najważniejsze są dla mnie moje dzieci, Szymek, Ida, mój najmłodszy syn Antek i moja narzeczona Anisa. Rodzina i dzieci to motor do działania.

Co prawda wychowałem się na grach Tony'ego Hawka, w których trzeba było walczyć o punkty i złote medale, jednak w moich oczach skateboarding od zawsze wiązał się z buntem, nonkonformizmem, byciem trochę takim wyrzutkiem społecznym. Dużo w tym punka, nie sądzisz?
Deskorolka, anarchia, punk to absolutnie jedno i to samo, tak pojmowały to dzieciaki jeżdżące w Kalifornii na początku lat osiemdziesiątych. Forma buntu, indywidualność, takie są korzenie deskorolki, a fakt, że jest to sport olimpijski, w żadnym stopniu nie zmieni pochodzenia skateboardingu.

Ważnym elementem punk rocka była i jest dalej idea DIY. Jak to przekłada się na świat deskorolki?
DIY w deskorolce to obecnie budowanie na nielegalu betonowych ramp, quarterów, bowli czy innych miejsc do jazdy. Takie skejtowe squotowanie, budujące lokalne społeczności jeżdżących. Praktycznie w każdym większym mieście na świecie jest takie DIY, a wśród skaterów to określenie kojarzy się właśnie z takimi nielegalnymi spotami.

A jak, w odniesieniu do niezależności i tej buntowniczości, oceniasz komercjalizację deskorolki? Czy pojawiają się warte uwagi alternatywy dla skate biznesu?
Deskorolka wchodzi na olimpiadę. Wiąże się to z tym, że coraz więcej firm będzie chciało na tym zarobić. Nie ma co ściemniać, taką szansę należy wykorzystać w celu propagowania deskorolki, nie sprzedać wszystkiego, co się kocha ludziom czy firmom, które wchodzą w ten świat jedynie dla zysku, tylko trzeba to zrobić umiejętnie, czyli w nawiązaniu do korzeni.


Z perspektywy czasu – co dał ci ten kawałek drewna, a co odebrał/uniemożliwił?
Skateboarding to prawie całe moje życie. Siedzę w tym od ponad ćwierć wieku. Miałem okazję być w tym od samego początku tworzenia się w naszym kraju aż do aktywnych działań do chwili obecnej. Od młodzieżowych akcji, jarania jointów, wygłupów jak jackass, zawodów, przez sportowe, trenerskie działania czy managerowanie polskiego teamu Vans. Z pewnością nie jest to łatwy kawałek chleba. Światek deskorolki, mimo tych kilkunastu tysięcy jeżdżących, jest malutki.

Jesteś założycielem skate marki POGO oraz magazynu Dizaster. Mógłbyś przybliżyć początki tych inicjatyw? Jakie cele im przyświecały i w jaki sposób się w nich realizujesz?
Pogo to bunt, to punk, to idąca prosto z serca idea stworzenia prawdziwej firmy deskorolkowej w naszym kraju. Z riderami jak rodzina, dobrymi deskami i zajebistymi ubraniami, noszonymi z przyjemnością, a nie za karę. Czasami zdaje mi się, że byłem zbyt naiwny, za dużo serca włożyłem w Pogo, czasem –  że powinienem być szarą mrówką i zimnym biznesmenem, miałbym na pewno spokojniejsze życie. Dizastermag to twór, który powstał pierwotnie dla żartu. Chodziło o to, że w ówczesnych magazynach takich jak Hiro, Dosdedos, Info nie chciano za dużo Pogo, nie chciano stylu, jaki miałem, punkowej, ostrej, szczerej formy ekspresji. Miałem za dużo do napisania, do powiedzenia, więc wziąłem sprawy w swoje ręce i tak powstał pierwszy numer Dizastermag w formacie A3 rozdany na Mentor Session, bodajże w 2005. Wiersze, zdjęcia, teksty nie straciły przez lata na ostrości, co najśmieszniejsze wywołały wtedy skrajne uczucia, od palenia gazet do trzymania do dzisiaj przez wielu egzemplarzy kolekcjonerskich w domu!

Od razu można rozpoznać twoje artykuły – mają charakterystyczny, rozpoznawalny styl. Nie myślałeś, żeby napisać coś dłuższego?
Tak, myślałem. Mam dużo w sobie tych liter, zdań, historii. Napalony Charles Bukowski spotkał Jima Morrisona, ale po upływie lat zaczął flirtować z buddyzmem. Kilkukrotnie przymierzałem się do tego, mam nawet rozgrzebane kilka większych tekstów. Po pierwsze, niestety nie mam na to czasu, mimo że zdarza mi się pisać bardzo szybko, tzn. moje najbardziej rozpoznawalne teksty powstawały w godzinę, może dwie. Szczerze powiedziawszy, jeśli pojawiłaby się osoba chętna wydać taką książkę, miałbym spokój finansowy na kilka tygodni, to pewnie bym na to poszedł. Ale musiałbym pisać o postaciach fikcyjnych, bo skończyłoby się na wielu pozwach sądowych, ha, ha.

Często podróżujesz. Nie brak ci stabilizacji, związania się z jednym miejscem na stałe?
Moje miejsce to Łódź. Jestem dumny z pochodzenia. Jest takie określenie "Lodzermensch", które interpretuję jako osobę przedsiębiorczą w tyglu polsko-żydowsko-niemieckiego miasta. Z racji pochodzenia mam siłę przebicia i określony styl, z którego jestem dumny, wiem, że moje miasto cały czas rośnie, a ten syf i szarość, i kominy to jego wilgotne piękno. Przez chwilę myślałem, że wyląduję w Portugalii nad oceanem. Domek i surfing. Być może tak skończę, tak ucieknę. Byłem w wielu miejscach, Europa plus minus wszędzie jest podobna, w Kalifornii niczym się nie wyróżniam w tłumie, chciałbym zobaczyć Indie, Nepal.

Wymień trzy najlepsze miejscówki na świecie.
Chodzi, jak rozumiem, o spoty deskorolkowe? Mój lokalny bowl, Park im. Igora Kowalewskiego w Łodzi, Ceramica DIY, Portugalia, Venice Skatepark, Kalifornia.

Wyjazdy, zawody, szkółka deski, magazyn, ciuchy... Dużo tego! Skąd na to wszystko bierzesz siłę i zajawkę?
Nie mam siły. To orka i non stop zapierdol. Czasem zastanawiam się, po co to robię. Brakuje mi przyjaciół, którzy ze wspólną pasją, a nie tylko dla kasy, pociągną to ze mną.

Jak wyglądała twoja droga do weganizmu? Postrzegasz go w ramach stylu życia, diety czy może kwestii etycznej?
Z wegetarianizmem spotkałem się na początku lat dziewięćdziesiątych wraz z koncertami kapel punk/hardcore na Wunderwave w Łodzi, które przywoziły ze sobą różne nowinki z Zachodu. Pamiętam jeszcze, jak dwadzieścia lat temu śmiałem się z wegetarian. Wszystko odmieniła joga. Po ciężkiej kontuzji barku zacząłem praktykować jogę. Przez pierwsze lata w mękach otwierałem ciało, a wraz z tym umysł. Niejedzenie mięsa wyszło prozaicznie, byłem dość "sztywny", a gdzieś usłyszałem, że dzięki wegetarianizmowi mogę być bardziej rozciągnięty. To wszystko to był proces na poziomie dziesięciu lat co najmniej. Wielokrotnie odwiedzałem też mojego przyjaciela Adama, starego punka, który osiadł w Lizbonie i od lat gotuje w zdrowy sposób. Weganinem jest się z serca przede wszystkim, to trzeba poczuć, dojrzeć do tego. Dopisywanie jakichkolwiek etykietek uważam za zbędne.

Co jest według ciebie kluczem do skutecznego promowania praw zwierząt?
Nic. Praca u podstaw. Zaczynasz od siebie. Budujesz świadomość wokół. Po prostu nie kupujesz mięsa czy produktów odzwierzęcych. To ewolucja, prędzej czy później wszyscy będą weganami (może nie za mojego życia, ale będą, ha, ha).


Z jakimi mitami na temat diety roślinnej najczęściej musisz się mierzyć?
Klasyk, czyli to, co wszyscy. Niedobory, słabość fizyczna, że zwierzęta mają instynkt, a nie uczucia (O! I niestety jak słyszę coś takiego, nie ręczę za siebie). Prócz złamanej nogi ostatnio, jak na 42 lata jestem w dobrym stanie fizycznym i na pewno nie zamierzam przestać jeździć.

Wracając jeszcze na moment do podróży – wiele osób twierdzi, że bycie weganinem w drodze nie jest łatwe. Masz na to jakieś swoje wypracowane metody, specjalne dania, które dobrze się sprawdzają, gdy podróżujesz?
Zazwyczaj wszystkie moje wyjazdy łączą się z aktywnością fizyczną, jazdą na deskorolce, snowboardzie. Niestety nie ma co ściemniać, ale w podbramkowych sytuacjach robię sobie dzień dziecka, czyli opcja wegetarianin: jem pączka, coś z serem, jest to oczywiście ostateczność, ale się zdarza.

Szukając na ciebie haków, dokopałem się faktu, że uczestniczyłeś w programie „Ugotowani". Oglądając to, od razu przypomniałem sobie te wszystkie krępujące wizyty u rodziny, znajomych, pełne niezręcznych sytuacji spowodowanych moim weganizmem.
To nie jest żaden hak! Z pewnością byłem jedynym uczestnikiem programu "Ugotowani", który nigdy wcześniej go nie oglądał! Akurat byłem w bardzo aktywnym okresie mojego życia, totalnie w rozjazdach. Gdzieś, kiedyś jakaś pani zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy chcę uczestniczyć w takowym programie (prócz ludzi, którzy zgłaszają się do programu, wyszukiwane są dodatkowo „interesujące, nietypowe osoby"). W rozmowie wyszło, że jestem weganinem, co prawdopodobnie spodobało się producentowi, bo mogło zawiązać ciekawy scenariusz odcinka. Potem była lokalna wizja mieszkania, akurat mnie nie było, no i na koniec krótki test przed kamerą. Skończyło się to tak, że wziąłem udział w programie, którego nagrywanie trwało tydzień, nie wiedziałem, o co chodzi, jak oceniać etc. Jednym zdaniem: ciekawa przygoda.

Jakie było danie, które samodzielnie przyrządziłeś i z którego jesteś szczególnie dumny?
To wszystko to fristajl. Odmiany kuskusa, risotta, płatków owsianych. Proste dania, żadne dzikie węże. Z racji bałkańskich korzeni lubię ostro i z naturalnymi przyprawami.

Mógłbyś powiedzieć coś więcej o praktykowaniu jogi? Jak wpływa na ciebie, twój umysł? Jest w tym jakaś głębsza filozofia?
Z jogą jest trochę tak jak z myciem zębów. Nie zawsze ci się chce, ale wiesz, że jak to zrobisz, to poczujesz się lepiej. Zaczynasz od poziomu fizycznego, jakieś pozycje, rozciąganie i niektórzy na tym poziomie pozostają. Potem zaczynasz zdawać sobie sprawę, że praktykowanie wpływa na wszystkie aspekty twojego życia. Wchodzisz głębiej i poznajesz podstawowe zasady jak ahimsa (niekrzywdzenie), co odnosi się do wszystkich istot, jak i do siebie samego. Tak naprawdę to pracujesz z samym sobą, walczysz ze swoim ego, które dąży tylko do przyjemności i próżności. Praktykowałem wiele lat, byłem nawet na kursie nauczycielskim, to najlepsza praktyka, jaką znam, joginem jest się na całe życie, nawet jeśli zdarzają się przerwy.

Wielkie dzięki za wywiad! Chciałbyś na koniec przekazać coś czytelnikom?
Bądź sobą. Kieruj się sercem. Szanuj.
(#5, wiosna 208)
Obsługiwane przez usługę Blogger.