XWNZX

XWNZX

Szowinizm gatunkowy


Relacja na linii człowiek – pozostałe zwierzęta jest niezwykle skomplikowana i nierozerwalnie łączy się z wyzyskiem i cierpieniem. Powszechnie panującą opinią jest wyższość gatunku ludzkiego nad innymi istotami. Co więcej, pomimo rozwoju nauki i kolejnych odkryć, ludzie w dalszym ciągu wydają się zaprzeczać faktowi, iż oni sami również są zwierzętami. Gatunki niespokrewnione z człowiekiem są bez skrupułów traktowane jako surowiec, źródło pożywienia i rozrywki. Odmawia się im podmiotowości, a nawet zaprzecza zdolności do odczuwania bólu. Schemat myślenia zbudowany wokół tezy o wyższości człowieka nad przyrodą i jego wyjątkowości jest tak głęboko zakorzeniony w naszej cywilizacji, że częstokroć nawet obrońcy zwierząt nie uświadomili go sobie w pełni. Kiedy zrodził się taki sposób postrzegania świata? Czy faktycznie tak było od zawsze i jest to dla nas czymś „naturalnym”?

Geneza ludzkiej wyższości

Początków przedmiotowego traktowania zwierząt należy doszukiwać się w epoce neolitu (IX tysiąclecie p.n.e.), kiedy to doszło do tzw. „rewolucji neolitycznej”, której podstawą było m.in. porzucenie przez człowieka dotychczasowego trybu życia, opartego na łowiectwie i zbieractwie, na rzecz budowania osad oraz hodowli zwierząt i roślin. Pozwoliło to na uniezależnienie się do pewnego stopnia od czynników zewnętrznych, na które ludzie nie mieli do tej pory większego wpływu. Słowo „rewolucja” może być w tym kontekście nieco mylące, gdyż proces udomowienia dzikich zwierząt nie przebiegał szybko, rozciągał się natomiast, jak wskazują badania archeologiczne, na przestrzeni tysięcy lat. Ludy Bliskiego Wschodu szczególnie dominowały w nabieraniu nowych umiejętności, powoli oswajając najpierw owce i kozy, a następnie bydło (psy towarzyszyły człowiekowi już w paleolicie na terenach Azji Wschodniej i Afryki). Stały dostęp nie tylko do pożywienia, ale i surowców, z których wytwarzano odzież, ozdoby, narzędzia, czy też elementy broni, pozwolił na stopniowe rozrastanie się społeczności, czego nieuniknioną konsekwencją było zakładanie osad, przeradzających się z czasem w pierwsze miasta. W tym miejscu zderzają się ze sobą dwie odmienne koncepcje, starające się wyjaśnić przyczyny powstania systemów hierarchicznych. Pierwsza mówi, że źródłem wszelkich stosunków na Ziemi opartych na dominacji było zajęcie przez człowieka dzikich terenów i przekształcenie ich w pola uprawne oraz pastwiska dla zwierząt hodowlanych, a także sama hodowla tych zwierząt, co spowodowało powstanie własności prywatnej (pojmowanej oczywiście nieco odmiennie niż dziś). Posiadanie było w pewnym sensie nierównością. Próby zniewolenia natury i podporządkowania jej potrzebom ludzkim ukształtowały w człowieku postawę hierarchiczną, opartą na przemocy stosowanej w celu narzucenia innym swojej woli. Sprowadzenie zwierząt, jak i całej przyrody do roli materiału produkcyjnego, wyuczyło w ludziach potrzebę dominacji, która musiała prędzej czy później objawić się także w stosunkach międzyludzkich, poprzez górowanie silniejszych fizycznie nad słabszymi, mężczyzn nad kobietami, jak również wyłonienie się z czasem niewolnictwa. Stopniowe przejmowanie władzy przez mężczyzn, wśród których można było zauważyć większą tendencję do zachowań agresywnych, doprowadziło do wykształcenia się patriarchatu, a wraz z nim kultu siły, rywalizacji oraz wojen. Według tego założenia, zniewolenie przyrody nierozerwalnie wiąże się ze zniewoleniem innych ludzi (szczególnie kobiet – w ujęciu ekofeministycznym). Druga zaś koncepcja (wg Bookchina) kładzie nacisk na odkrycia antropologiczne, z których wynika, że społeczności przedpiśmienne wykazywały zadziwiająco wysoki poziom egalitarności, praktykując współpracę i bardziej kolektywne podejście do wszelkich dóbr materialnych (Kropotkin określał to mianem „komunizmu pierwotnego”). Mężczyźni zajmowali się polowaniami, ochroną społeczności, później też hodowlą zwierząt i sprawami organizacyjnymi. Rolą kobiet było zaś zbieractwo, przygotowywanie posiłków i skór oraz wychowywanie dzieci. Tworząc odrębne „kultury”, kobiety i mężczyźni uzupełniali się wzajemnie, bez wyraźnej dominacji jednych nad drugimi. Sytuacja powoli zmieniała się, wraz ze zwiększającą się rangą starszyzny, z której sukcesywnie znikały kobiety, a „organizacyjny” (dziś powiedzielibyśmy „polityczny”) aspekt działalności mężczyzn nabierał na znaczeniu. Wynikałoby z tego, że panowanie człowieka nad człowiekiem nie musi się wcale w jednoznaczny sposób wiązać z dominacją nad światem natury, a oba procesy zachodziły niezależnie od siebie. Przejście z poziomu ludzi pierwotnych na etap hierarchicznych społeczeństw jest więc przejawem ewolucji człowieka, będącego częścią przyrody. Niezależnie od tego, którą koncepcję przyjmiemy za słuszną, historia skomplikowanych stosunków między ludźmi a pozostałymi zwierzętami bezsprzecznie opiera się na dominacji, nawet jeśli człowiek sprzed zamierzchłych epok tak tego nie postrzegał i zależało od tego jego przetrwanie. Nie oznacza to, że właściwym byłoby ocenianie jego poczynań, stosując aktualne normy moralne, które wymagały tysięcy lat na wypracowanie.

Wraz z nadejściem epoki neolitycznej zapoczątkowano hodowlę zwierząt. Czy to był właśnie ten moment, kiedy ludzie zaczęli świadomie stawiać siebie ponad wszelkie inne istoty żyjące na Ziemi? Poprzedzający neolit, okres koczowniczego trybu życia, opartego na łowiectwie i zbieractwie trudno nazwać czasem górowania nad światem zwierząt. Australopitek, choć potrafił polować na małe zwierzęta, często sam padał ofiarą silniejszych drapieżców. Homo erectus i neandertalczyk, dzięki rozwijającej się inteligencji i coraz sprawniejszej współpracy, byli w stanie polepszyć swoje łowcze umiejętności. Jednak i oni mogli skończyć swój żywot jako pożywienie. Wątpliwym jest, by którykolwiek z gatunków poprzedzających homo sapiens postrzegał się „lepszym” i wyżej rozwiniętym od reszty świata natury. Wręcz przeciwnie, wśród człowiekowatych kiełkowała wiara, że upolowane zwierzęta są święte i należy im oddać cześć za ich „poświęcenie”. Widziano w nich także bogów bądź „nieśmiertelne dusze”. Z czasem rozwinęły się proste rytuały poprzedzające polowania, kiedy to proszono bogów o wybaczenie przelewania krwi. Tak więc na tym etapie rozwoju ciężko doszukiwać się poczucia wyższości praludzi. Zamiast tego jest pewna forma współczucia dla własnych ofiar oraz niedostrzeganie szczególnych różnic między sobą a pozostałymi organizmami. Rewolucja neolityczna przyniosła przełomową zmianę, zmniejszając ryzyko śmierci przedstawicieli homo sapiens. Do tej pory człowiek był elementem natury, jej bezwzględnego systemu, w którym szanse na upolowanie zwierzyny były tak samo duże, jak i na bycie upolowanym. Wraz z opanowaniem uprawy roli i domestykacją owiec, bydła, kóz i świń, ludzie nabrali umiejętności przekształcania otoczenia pod swoje specyficzne potrzeby. Lecz nadal nie wykształcił się wyraźny podział na ludzi i zwierzęta w świadomości naszych przodków. Trudno mówić o jakiejkolwiek identyfikacji w obrębie gatunku, skoro jedynym rozpowszechnionym wtedy rodzajem poczucia wspólnoty była przynależność do plemienia, co niejednokrotnie prowadziło do postrzegania członków odrębnej grupy jako „nie-ludzi”. Dlatego też należałoby odrzucić twierdzenie, jakoby rozdzielenie światów człowieka i zwierząt oraz górowanie tego pierwszego nad tymi drugimi było czymś odwiecznym, naturalnym i niezmiennym.

Wraz z rozwojem rolnictwa i coraz większymi postępami w udomowianiu zwierząt, ludzie weszli na drogę do faktycznego panowania nad naturą poprzez kontrolowanie cyklów biologicznych odrębnych gatunków. W wyniku tego działania, znaleźli się na wyższym poziomie jako ci, od których zależą losy podporządkowanych im organizmów. Stosunek z przyrodą zaburzono, a równowagę zamieniono na hierarchię. Do trzeciego tysiąclecia p.n.e. utworzono podwaliny cywilizacji, której częścią składową było podkreślanie uprzywilejowanej pozycji człowieka, opierając się na wierzeniach religijnych i ówczesnej „nauce”. To tutaj swój początek miała też długa historia systematycznie powiększającego się muru, stawianego pomiędzy człowiekiem a pozostałymi zwierzętami, co w efekcie sprawiło, że ludzie zapomnieli o swoim pochodzeniu, skupiając się na coraz to głębszych różnicach tych dwóch światów. Cały proceder podtrzymywany był przede wszystkim przez elity religijne oraz polityczne, w których interesie było nie tylko utrzymanie hierarchii między zwierzęciem i człowiekiem, ale i między samymi ludźmi. Źródeł zinstytucjonalizowanej religii antropolodzy doszukują się w pierwszych abstrakcyjnych myślach pierwotnego homo sapiens, który nadawał naturalnym zjawiskom duchowego znaczenia oraz uwierzył w magię jako niewidzialną siłę istniejącą w materialnym świecie. Owa magia sama w sobie nie była opresyjna, wręcz przeciwnie – zakładała duchowy egalitaryzm wszelkich istot jako równorzędnych elementów Ziemi, a więc nie oddalała ludzi od ich zwierzęcej natury. Mimo to, była pierwszym krokiem do powstania bardziej usystematyzowanej religii z jej uprzywilejowaną kastą kapłańską (i jednocześnie polityczną) wyrosłą ze starszyzn, która dążyła do zwiększania przywilejów, centralizacji władzy oraz przypieczętowania swojego autorytetu wśród stojących niżej na społecznej drabinie. Konstrukt zakładający wyższość jednych nad drugimi upowszechniano tak, by został przyjęty jako coś normalnego i bezdyskusyjnego, powołując się najczęściej na wolę wielbionych bóstw. Analogicznie, wychodząc z założeń powoli formującego się protoplasty patriarchalnego państwa, tłumaczono potrzebę dominacji nad przyrodą. Tak, jak wpływowa mniejszość opanowała lud, czerpiąc korzyści z jego pracy, tak człowiek opanował te organizmy, które przynosiły mu konkretne dobra materialne – pożywienie, skóry, kości, nawóz. Znalazło się też dla nich zastosowanie w transporcie, rolnictwie, a także w zapewnianiu ludziom towarzystwa. Jak można łatwo zauważyć, zainteresowanie człowieka ograniczało się jedynie do tych gatunków, które mogły mu coś dać. W ten oto sposób żywe istoty stały się przedmiotem eksploatacji.

Szowinizm pozaludzki

W tak odległych czasach nie mówiło się jeszcze o powszechnej równości oraz o konieczności poszanowania każdego człowieka. Wiele społeczeństw posiadało klasę niewolniczą, której członkom nie przysługiwały należne innym prawa. Co więcej, niejednokrotnie podważano ich przynależność do rodzaju ludzkiego. Jednocześnie kiełkował mit (pierwotnie przekazywany ustnie) o powstaniu człowieka, który miał się „narodzić” bezpośrednio z bogów. Tym samym, przypieczętowano postrzeganie homo sapiens jako oderwanego od dzikości przyrody, stojącego wyżej w ziemskiej hierarchii, o czym miały zadecydować ponadnaturalne siły. W ciągu kolejnych wieków doskonalono proces systematycznej eksploatacji zwierząt tak, by uzyskiwać jak największe korzyści. Z kolei kapłani, filozofowie, badacze oraz władcy dostarczali coraz to nowszych argumentów broniących ów praktykę. Na przestrzeni lat znajdywali się tacy, którzy podważali, nawet jeśli nie wyższość człowieka, to przynajmniej bezzasadność nadmiernego okrucieństwa wobec bezbronnych istot żywych. Jednak dopiero w XX wieku n.e., a dokładniej w 1970 roku, pojawił się termin definiujący tę szczególną postawę prezentowaną przez nasz gatunek w stosunku do pozostałych mieszkańców planety. Richard Ryder, brytyjski psycholog oraz członek uniwersyteckiej organizacji pro animalistycznej Oxford Group, uformował pojęcie gatunkowizmu/szowinizmu gatunkowego (ang. speciesism) na potrzeby ulotki wyrażającej sprzeciw wobec przeprowadzania eksperymentów na zwierzętach. Mianem szowinizmu gatunkowego określił formę dyskryminacji, jakiej dopuszcza się człowiek na innych gatunkach, stawiając interes homo sapiens zawsze na pierwszym miejscu, niezależnie od okoliczności, tłumacząc to wyższością rasy ludzkiej. Świetnym przykładem tej dysproporcji jest uważanie ludzkich przyzwyczajeń, upodobań kulinarnych, drobnych przyjemności za ważniejsze od zdrowia i życia zwierząt. W praktyce oznacza to bezwzględny wyzysk i zadawanie cierpienia innym organizmom dla własnych korzyści, nie licząc się z ich potrzebami. Do działań opresyjnych, stosowanych obecnie można zaliczyć chów przemysłowy na mięso, jajka, mleko, skóry, futro, wełnę, przeprowadzanie eksperymentów naukowych, testowanie produktów na zwierzętach, polowania, wędkarstwo, zoo, wykorzystywanie w cyrkach, kinematografii, handel żywymi zwierzętami, przemyt gatunków egzotycznych, okrutne tradycje (ubój rytualny, korrida) i wiele innych.  Wykorzystywanie czujących istot jest tak bardzo zakorzenione w naszej cywilizacji, że częstokroć możemy sobie nawet nie zdawać sprawy ze skali tego niekończącego się zjawiska. Lecz to nie wszystko. Gatunkowizmem jest także nierówne traktowanie zwierząt, nadając im określone role jedynie na podstawie przynależności gatunkowej, pomijając specyfikę poszczególnych jednostek. Efektem tego jest choćby podział zwierząt na tzw. „hodowlane” i „domowe”. Tego typu klasyfikacja nie bierze pod uwagę żadnych cech indywidualnych, generalizując ogół osobników z danego gatunku (sugerując tym samym, że wszystkie są jednakowe oraz ignorując różnice chociażby w temperamencie), kierując się tylko i wyłącznie potrzebami z ludzkiego punktu widzenia. Dodatkowo, podział zwierząt może się różnić w zależności od tradycji danych kręgów kulturowych. W świecie Zachodu spożywanie mięsa psów bądź kotów wywołałoby oburzenie i niesmak, zaś w pewnych azjatyckich regionach (Chiny, Korea Południowa) nie jest to niczym szczególnie szokującym. Dla odmiany, na Bliskim Wschodzie i po części w Indiach psy uważane są za „nieczyste”. Na Zachodzie spożywa się krowy, które w Indiach mają etykietkę „świętych”. W końcu świnie – powszechnie zjadane na całym świecie, oprócz muzułmanów i żydów. Różnice te są wystarczającym dowodem, iż segregacja gatunkowa jest tworem wyłącznie ludzkim (a nie odwiecznym, narzuconym z góry) i jak każdy niedoskonały twór ludzki, może zostać poddany w wątpliwość, a nawet powinien, jeśli niesie ze sobą niesprawiedliwość i krzywdę.



W swojej ulotce Ryder zwrócił także uwagę na powszechne wyłączenie wszelkich zwierząt poza człowiekiem z systemu ochrony podstawowych praw, w wyniku czego możliwe jest np. przeprowadzanie na nich bolesnych eksperymentów o wysokim stopniu inwazyjności, co, gdyby sytuacja dotyczyła ludzi, byłoby nie do przyjęcia. W wydanej rok później książce („Eksperymenty na zwierzętach”), psycholog wskazywał na niekonsekwencję oraz nielogiczność naukowców, którzy są świadomi animalistycznego pochodzenia homo sapiens. Prowadzi się badania na innych gatunkach ze względu na ich biologiczne podobieństwa do człowieka, jednocześnie odmawiając wspomnianych wcześniej praw tymże obiektom laboratoryjnych praktyk. Skoro cała zdobyta do tej pory wiedza wskazuje na wyewoluowanie ludzi ze świata zwierząt, co decyduje o naszej wyższości? Najczęściej przytaczanym argumentem jest ludzka inteligencja. Człowiek tym się różni od zwierząt, że zamiast adaptować się do zastanych warunków, przekształca je na swoją korzyść. Co więcej, nie polega wyłącznie na istniejących już dobrach materialnych, lecz w wyniku własnej pracy, potrafi tworzyć nowe, w zależności od aktualnych potrzeb. Można więc powiedzieć, że kreuje własną rzeczywistość materialną. W połączeniu z wykształconą umiejętnością myślenia abstrakcyjnego na poziomie niedostępnym dla żadnej innej istoty na Ziemi, spektakularnie wyprzedził pozostałe gatunki w procesie ewolucyjnym. Uzasadnienie to spotkało się z krytyką w książce australijskiego filozofa i etyka, Petera Singera, pt. „Wyzwolenie zwierząt” z 1975 roku. Swoją publikacją Singer spopularyzował przy okazji samo pojęcie szowinizmu gatunkowego. Autor starał się udowodnić, że przyjmowanie kryterium inteligencji jest błędne, gdyż istnieją przedstawiciele homo sapiens, którzy nie różnią się znacząco pod względem intelektu od pewnych gatunków zwierząt, a nawet mogą wypaść w takim porównaniu gorzej. Miał tu na myśli przede wszystkim niemowlęta oraz osoby niepełnosprawne intelektualnie w stopniu głębokim. Nawet jeśli odrzucimy w tym przypadku dzieci ze względu na ich potencjał stania się rozumnym dorosłym, nadal pozostaje kwestia niepełnosprawnych. Wszyscy możemy się zgodzić z tym, iż zadawanie takim ludziom cierpienia jest niedopuszczalne moralnie. Przeprowadzanie na nich eksperymentów byłoby wyjątkowym okrucieństwem. Dlaczego więc godzimy się na bolesne praktyki wobec zwierząt wiedząc, że mogłyby przewyższyć zdolnościami rozumu wspomnianą grupę? Podobnie ma się sprawa z argumentem o samoświadomości. Zdolność postrzegania samego siebie jako odrębnej jednostki przypisywano wyłącznie ludziom, tym samym stawiając wyraźną granicę ze światem zwierząt. Co innego wykazały natomiast wyniki badań, pokazując, że świadomość posiadają niektóre gatunki małp, delfiny, orki, sroki i słonie. Standardową metodą jest tzw. „test lustra” (stworzony przez Gordona Gallupa), który polega na umieszczeniu na głowie zwierzęcia czerwonej kropki (badany osobnik nie może się zorientować, więc najczęściej poddaje się go narkozie), by następnie skonfrontować go z własnym odbiciem lustrzanym. Jeśli odbicie nie jest traktowane jako osobna istota, a kropka zostanie dostrzeżona i usunięta przez zwierzę, wspomagając się własnym odbiciem, można mówić o prawdopodobieństwie posiadania samoświadomości. Wyniki badań opublikowane w 2016 roku przez Roberta Cazzolla Gatti’ego, pracującego dla Uniwersytetu w Tomsku (Rosja), włączają psy do grona świadomych istot, sugerując, że test lustra jest niedoskonałym narzędziem ze względu na trudności percepcyjne części gatunków. W przypadku psów lepiej sprawdziły się doświadczenia zapachowe, podczas których czworonogi miały za zadanie rozpoznać swój zapach spośród kilku próbek. Dodatkowo, obserwacje potwierdziły, że starsze osobniki posiadają większą samoświadomość (podobnie jak u ludzi). Nowe podejście włoskiego naukowca okazało się dość rewolucyjne, gdyż zerwało z antropocentrycznym postrzeganiem świadomości, skłaniając się bardziej ku specyfice funkcjonowania danego gatunku. W tym miejscu powraca pytanie, które pojawiło się podczas rozpatrywania kwestii inteligencji – jak możemy gorzej traktować zwierzęta, skoro samoświadomość nie jest tylko ludzką domeną, a nawet są ludzie, którzy tej świadomości nie posiadają (głęboka niepełnosprawność intelektualna, stan śpiączki)?  

Ciężko w to uwierzyć, ale dalej istnieją ludzie, którzy uparcie przeczą temu, że eksploatowane istoty odczuwają fizyczny ból. Taki pogląd nie znajdzie żadnego potwierdzenia w dostępnym obecnie stanie wiedzy. Nie trzeba tego problemu zbytnio roztrząsać, wystarczy sama obserwacja reakcji danego organizmu na bolesne bodźce - próby ucieczki, uniki, obrona, pisk, skomlenie. Jeżeli to nie jest wystarczającym dowodem, zdecydowanie jest nim podobieństwo układów nerwowych, przynajmniej wśród wyższych kręgowców. Co prawda, budowa kory mózgowej może się różnić nawet w dużym stopniu (choć to nie ona odbiera bezpośrednio bodźce), lecz schemat układu nerwowego jest w zasadzie taki sam. Wspomniane reakcje na zaistniały ból można zauważyć także u ludzi. Stan emocjonalny człowieka, towarzyszący odbieraniu bolesnych impulsów opiera się głównie na strachu i gniewie. Analogicznie, u zwierząt można dostrzec podobne stany. Teza, jakoby istoty stojące niżej w hierarchii ewolucyjnej miały odczuwać mniej od nas jest o tyle nielogiczna, iż niektóre z wykorzystywanych przez nie zmysłów są bardziej wyostrzone od ludzkich, np. umiejętność dostrzegania niebezpieczeństwa czyhającego w otoczeniu nie jest naszą domeną, w przeciwieństwie do dzikich organizmów. Dlaczego więc akurat odczuwalność bólu miałaby być niższa, skoro jest to czynnik szalenie ważny w codziennej walce o przetrwanie? Bez niego zwierzę nie zwracałoby uwagi na tak oczywiste zagrożenia jak chociażby ogień bądź na własne rany, co w efekcie prowadziłoby do szybkiej śmierci. Wydaje się więc, że mit o zwierzętach jako nieodczuwających bólu maszynach jest tylko i wyłącznie użyteczną wymówką dla tych, którzy czerpią korzyści z ich wykorzystywania. 

Zbijając argumenty broniące uprzywilejowanej pozycji człowieka, Singer doszedł do wniosku, że jedynym prawdziwym powodem gorszego traktowania zwierząt jest ich przynależność gatunkowa. Ignorowanie potrzeb danych organizmów oraz ich brutalna eksploatacja, sugerując się jedynie tym, że nie należą one do homo sapiens, porównał do seksizmu i rasizmu. Schemat wykluczenia jest taki sam. Przejawy dyskryminacji można zauważyć już na poziomie języka potocznego, chociaż w tym wyjątkowym przypadku celem ataków słownych nie są bezpośrednio ofiary gatunkowizmu. Całe zjawisko natomiast dobitnie ukazuje nasz realny stosunek do pozostałych istot żywych. Zwierzę nie umiera, ono „zdycha”, nie ma głowy, a „łeb” (w odniesieniu do człowieka owe słowa nabierają pejoratywnego wydźwięku). Co ciekawe, nazwy przyporządkowane zjadanym przez człowieka częściom ciała mają przeważnie formy zdrobniałe (udko, nóżka, boczek, flaczki). Człowieka porównuje się do zwierzęcia na ogół po to, by go obrazić, upokorzyć lub podkreślić jego mniejszą wartość (bydło, osioł, świnia, krowa, małpa, kura itp.), chociaż, by być sprawiedliwym, popularne są także określenia wyrażające czułość i przywiązanie (np. piesek, kotek, rybka, żabka itp.) lub podkreślające czyjeś pozytywne cechy (np. mądry jak sowa). Nie zmienia to jednak faktu, że samo powiedzenie „być jak zwierzę” od razu kojarzy się z obelgą, a „traktować jak zwierzę” nie zapowiada niczego dobrego. Słowa, które można z powodzeniem dopasować do innych stworzeń (nieludzki, zwierzęcy, bestialski), mają znaczenie negatywne, odnosząc je do ludzi. Pomimo tego, że psy mają w Zachodniej kulturze uprzywilejowaną pozycję jako „najlepszy przyjaciel człowieka”, w dalszym ciągu mówi się „zabić kogoś jak psa”. Wiele wyrażeń powiela krzywdzące stereotypy, jak np. „ptasi móżdżek” sugerując głupotę (udowodniono, że np. gołębie umieją liczyć i mają dobrą pamięć, wrony potrafią zastosować prawo Archimedesa do zdobycia pokarmu, a kruki rozwinęły skomplikowany system komunikacji) bądź „brudny jak świnia” (świnie są jednymi z najczystszych zwierząt, ich inteligencja jest wyższa od psów). To, jak mówimy o zwierzętach, ostatecznie warunkuje ich traktowanie. Przekłada się to także na relacje z innymi ludźmi. Jeśli powieli się odpowiednio mocno propagandę określającą daną grupę społeczną jako „podludzi”, „zwierzęta”, „bestie”, podważając ich przynależność do gatunku ludzkiego, łatwiej jest zgodzić się ogółowi społeczeństwa na prześladowanie takiej grupy (np. nazywanie Żydów tuż przed II wojną światową „wszami”, określanie czarnoskórych „małpami”, niezaradnych życiowo „pasożytami”, innych nielubianych zbiorowości „bydłem”).



Powszechnym przejawem dyskryminacji gatunkowej jest traktowanie zwierząt jak własność. Skrajnym tego następstwem jest rozumowanie oparte na zasadzie „to jest moja własność, więc mogę z nią zrobić co chcę”, tłumacząc tym nawet najokrutniejsze czyny. Kiedy tylko dochodziło w historii do wyzwolenia zwierząt „hodowlanych” przez radykalnych aktywistów pro animalistycznych, za każdym razem właściciele ferm, a nierzadko i opinia publiczna, potępiali akt, argumentując to naruszeniem prawa własności prywatnej, a w konsekwencji nazywając całą akcję kradzieżą. Wiąże się to też ze wspomnianym wcześniej postrzeganiem zwierząt, szczególnie tych „użytkowych”, jako jednej masy, ignorując poszczególne jednostki. Przy założeniu, że wszystkie osobniki są jednakowe, pozbawione świadomości, wyższej inteligencji oraz że egzystują mechanicznie, kierowane ślepymi instynktami, łatwiej przychodzi ludziom traktowanie ich jak przedmioty. Wystarczy jednak wskazać unikatowy charakter i indywidualizm danej istoty, a także nadać jej imię (co jest równoznaczne w naszej cywilizacji z uznaniem czyjejś podmiotowości), a stosunek do takiego zwierzęcia zmienia się diametralnie, nabierając emocjonalnego podłoża. Wystarczy sobie przypomnieć wszelkie filmy familijne, których bohaterami były zwierzęta nieuważane za „domowe” (np. „Babe, świnka z klasą”), by dostrzec ten mechanizm. Traktując główną postać jako pewien wyjątek odbiegający od gatunkowej normy, widzowie są w stanie przywiązać się do fikcyjnego zwierzęcia z filmu, jednocześnie nie zmieniając swojego stosunku do całego gatunku. 

Krytyka etyki Singera

Nie wszyscy godzą się na zestawianie gatunkowizmu na równi z rasizmem, seksizmem, czy innymi formami dyskryminacji. Przeciwnicy takiego spojrzenia podkreślają zasadniczą różnicę – szowinizm gatunkowy nie oznacza, że nienawidzimy zwierząt tak, jak rasista nienawidzi osobę o odmiennym kolorze skóry. I jest to prawda. Każdy z nas z pewnością zna osobę, która twierdzi, że kocha zwierzęta, jednocześnie je jedząc, a do tych zjadanych nie odczuwa żadnych negatywnych emocji. Wręcz przeciwnie, może mówić o pewnym współczuciu skierowanym w ich stronę. Może nawet chcieć polepszenia warunków ich życia na fermach przemysłowych. Z tego też powodu krytykowane jest porównywanie rzeźni z Holokaustem (pomijam w tym miejscu oburzenie wynikające z antropocentrycznego postrzegania świata, które nie pozwala na doszukiwanie się wspólnych cech ludzkiego i zwierzęcego cierpienia) – naziści nienawidzili swoich ofiar i chcieli ich eksterminacji, ludzie zaś „jedynie” eksploatują zwierzęta, by czerpać z nich dobra materialne, bez większych uczuć. Choć takie rozumowanie wydaje się logiczne, nie do końca znajduje swoje odbicie w rzeczywistości. Nienawidzić znaczy odczuwać do kogoś lub czegoś silną odrazę, niechęć. Przykładowo, przecież nie wszyscy seksiści pałają odrazą do kobiet. Wielu z nich funkcjonuje w rodzinach, ma partnerki życiowe, córki, czuje z nimi więź. Chodzi bardziej o przedmiotowe traktowanie, ograniczanie czyjejś wolności, możliwości wyboru, wykorzystywanie, które, chociaż może to być trudne do przyjęcia, nie zawsze łączy się z nienawiścią. Patrząc z tej perspektywy, gatunkowizm to jak najbardziej dyskryminacja równa tej opartej na pochodzeniu, płci, orientacji, czy tożsamości płciowej. 

Marco Maurizi, włoski filozof i aktywista pro animalistyczny, wdał się w ciekawą polemikę z singerowskim tokiem rozumowania. W swoim artykule „O genezie gatunkowizmu” starał się udowodnić, że terminu tego można używać jedynie w odniesieniu do tych bardziej współczesnych społeczeństw. Zdaniem badacza, nie powinno się mówić o świadomej dyskryminacji zwierząt w odleglejszych czasach, ponieważ wśród samego człowieka nierówne traktowanie było wtedy na porządku dziennym, np. w postaci niewolnictwa, czy też składania krwawych ofiar z ludzi. Gatunkowizm, jako „powszechna, ogólna ideologia”, musi mieć pełny i jasny podział na ludzi i zwierzęta, aby zaistnieć. Tak więc identyfikacja każdego człowieka jako homo sapiens oraz postawienie wyraźnej granicy między nim a pozostałymi istotami żywymi jest warunkiem koniecznym. Maurizi zadał pytanie – jak człowiek mógł uważać zwierzęta za gorsze, a siebie za wartościowszego, skoro tak samo prześladował członków swojej własnej grupy (homo sapiens), jak i zwierzęta? O ile można się z tym zgodzić w przypadku pierwotnych społeczności, które po prostu intuicyjnie szukały skuteczniejszych sposobów na przetrwanie i były częścią natury (a więc szowinizm nie miał miejsca), o tyle nie jest to już takie oczywiste w wiekach późniejszych, kiedy zrodził się koncept człowieka jako „dziecka bogów” oddzielający go od świata przyrody, a hodowla zwierząt stawała się świadomym procesem. Dokładniej analizując problem, okazałoby się, że i dziś nie można by było mówić o uprzedzeniu wobec istot pozaludzkich, gdyż wyzysk i uprzedmiotowienie jednych ludzi przez drugich (a więc istniejący wewnątrz własnego gatunku) dalej ma miejsce. Czy to mówimy o osobach traktujących pewne grupy etniczne/społeczne za „podludzi”, czy też o globalnym systemie kapitalistycznym, eksploatującym pracowników, a kończąc na ukrytym, lecz w dalszym ciągu zatrważająco prawdziwym niewolnictwie. Nie brak przypadków, kiedy ktoś dyskryminuje osobę z własnej zbiorowości, z którą się utożsamia. Rasiści atakują ludzi o własnym kolorze skóry, jeśli uznają ich za „zdrajców rasy”, seksiści poniżają mężczyzn, którzy nie wpasowują się w stereotyp „prawdziwego faceta”, nacjonaliści grożą przedstawicielom własnego narodu, jeżeli ci są wrogami politycznymi. A przede wszystkim szef wykorzystuje pracownika (a więc człowiek człowieka), niezależnie od jakichkolwiek cech wrodzonych lub przynależności społecznej. Uprzedzenia same w sobie są irracjonalne i nielogiczne, opierają się często na zafałszowanych informacjach, a ludzie kierujący się nimi nie zawsze są konsekwentni. Teza Mauriziego ma wiele punktów, z którymi można się zgodzić. Nie oddaje jednak w pełni skomplikowanej natury otaczającej nas rzeczywistości, upraszczając zjawiska w niej zachodzące.

Czym jest karnizm?

Z pojęciem szowinizmu gatunkowego wiąże się inny termin, który stara się doprecyzować analizę naszych relacji z pozostałymi stworzeniami. Słowo „karnizm” (łac. carn – mięso lub ciało) po raz pierwszy padło w 2003 roku w pracy doktorskiej amerykańskiej psycholożki społecznej, Melanie Joy. Początkowo badaczka chciała zająć się problematyką przemocy i dyskryminacji od strony psychosocjologicznej, szybko jednak przekierowała swoje zainteresowanie na psychologiczne aspekty spożywania mięsa przez ludzi. Wtedy to zadała sobie dwa podstawowe pytania – dlaczego ludzie jedzą mięso i czemu jedne gatunki zwierząt są zjadane, a drugie nie? Po przeprowadzeniu badań doszła do wniosku, że za zawiłym stosunkiem człowieka do zwierząt kryją się silnie zaprogramowane w nim przekonania. Do tej pory uważano, że tylko w przypadku wegetarianizmu i weganizmu można mówić o łączeniu sposobu odżywiania z postawą o zabarwieniu ideologicznym. Nic w tym dziwnego, niejedzenie mięsa jest tak dużym odstępstwem od powszechnie panującej normy, że od razu rzuca się w oczy. Został nazwany i zdefiniowany wieki temu. Dla większości ludzi sprawa jest oczywista – jeżeli rezygnujesz z produktów odzwierzęcych, musisz mieć ku temu powód podyktowany specyficznym światopoglądem. Podążasz za nakazami ideologii. Natomiast jedzenie mięsa traktuje się jako stan neutralny, zdroworozsądkowy, naturalny, a przede wszystkim „normalny”. Przyjmuje się, że „tak jest i tak już powinno być” lub że „taki jest świat”. Różnicę widać chociażby w nazewnictwie. Osoby na diecie roślinnej to wegetarianie/weganie, a nie po prostu „jedzący rośliny”. Wyraźnie podkreślone jest odniesienie do konkretnego poglądu. O tych, którzy spożywają zwierzęta mówimy „jedzący mięso”, czy nawet „jedzący normalnie”, gdyż jest to coś oczywistego dla ludzkiego gatunku i nie ma w tym żadnego zabarwienia ideologicznego. Czy aby na pewno? Melanie Joy ma inne zdanie na ten temat.

Karnizm jest to system przekonań, według których człowiek może, a nawet powinien jeść mięso pewnych gatunków zwierząt. W przeciwieństwie do wegetarianizmu/weganizmu jest to system ukryty, ponieważ przeważająca liczba ludzi na świecie nie zdaje sobie nawet sprawy z jego istnienia, choć postępuje zgodnie z jego wytycznymi. Co więcej, jako ideologia opierająca się na wyzysku, posługuje się zestawem rozpowszechnionych kłamstw oraz mitów, mających na celu przekonanie każdego o swojej „normalności” i konieczności. Jako najbardziej rozprzestrzeniona postawa na Ziemi, kształtuje nasze spojrzenie na zwierzęta, a także na to, które stworzenia powinniśmy jeść, a których nie. Większość społeczeństwa nie zastanawia się, dlaczego zjada mięso świń, zaś np. koty i psy traktuje jako swoich towarzyszy. Wbrew ogólnej opinii, nie jest to pewna oczywistość, a wybór dokonany na podstawie głęboko zakorzenionych przekonań. W przyrodzie nie istnieje podział na gatunki „jadalne” i „niejadalne”, „domowe” i „przemysłowe”, pożyteczne i szkodniki. Kategorie te stworzył człowiek w oparciu o swoje pragnienia i aktualne zapotrzebowania. Praktykując taką klasyfikację, ludzie nieświadomie kierują się wyuczonymi schematami myślenia, traktując je jako niepodważalne fakty. A przecież już same różnice w traktowaniu konkretnych gatunków w zależności od kultury i tradycji powinny dać powód do zastanowienia. 

Cechą charakterystyczną karnizmu jest paradoks, który się z nim wiąże. Nasza cywilizacja promuje wrażliwość na krzywdę innych, dobroć, pomoc w potrzebie, a piętnuje wykorzystywanie oraz stosowanie przemocy. Dlatego też prawda o brutalności eksploatacji zwierząt nie wypływa zbyt często na światło dzienne – aby zapewnić sobie bierne poparcie mas. Ukryte pozostają również ofiary tego systemu, tj. miliardy stworzeń zabijanych każdego roku oraz postępująca degradacja środowiska. Cały proces „produkcji” artykułów odzwierzęcych odbywa się na uboczu, tak, by ostateczny efekt, czyli gotowe towary na sklepowych półkach, nie kojarzył się zbytnio ze źródłem swojego pochodzenia. Pełne utajenie wykorzystywania gatunków pozaludzkich nie jest możliwe, potrzebne są więc argumenty usprawiedliwiające cały proceder. Niezmiernie pomocny w tym jest wachlarz informacji przekłamujący rzeczywistość. Któż z nas nie słyszał o „humanitarnym” uboju, konieczności dojenia krów, zapotrzebowaniu ludzkiego organizmu na mięso i nabiał, czy „śmiertelnie groźnych” niedoborach po przejściu na dietę roślinną? Z każdej strony jesteśmy atakowani kolorowymi reklamami, w których szczęśliwe zwierzątka pasą się na rozległych łąkach tylko po to, by z własnej woli poświęcić się człowiekowi i zaspokoić jego wszelkie potrzeby. Bajki dla dzieci często przedstawiają stworzenia żyjące na farmie jako w pełni zadowolone oraz mające wystarczająco dużo czasu wolnego, aby przeżywać kolejne przygody. Kontrast tego typu przekazu z rzeczywistością jest zatrważający. Dodatkowo, karnizm posiłkuje się wyuczonym blokowaniem własnych odczuć związanych ze spożywaniem ciał żywych istot. Od małego zaszczepia się w nas przedmiotowe traktowanie zwierząt „hodowlanych” (mówimy o nich jak o rzeczach – kura to „coś”, a nie „ktoś”), w przeciwieństwie do zwierząt „domowych”, którymi opiekujemy się i dbamy o nie. Poprzez wyparcie, zapominamy o pochodzeniu wędlin, które trzymamy w lodówce. Niby każdy/-a wie, jak powstaje mięso, lecz trudno je łączyć z konkretnym, czującym istnieniem, jeśli trafia do nas w postaci apetycznie wyglądających produktów, zapakowanych w kolorowe opakowania. Cierpienie i śmierć mają miejsce gdzieś tam, w odległej, niedostępnej dla nas rzeźni i nic z tym nie możemy zrobić. „Tak już musi być”. Poza tym, przeciętny człowiek nie zastanawia się nad losem zjadanych zwierząt, skoro od najmłodszych lat powtarzano mu, że to „przedmioty” potrzebne nam do przeżycia. Nie bez powodu rodzice okłamują własne, kilkuletnie dzieci na temat mięsa bądź wcale nie poruszają tej kwestii. Gdyby bowiem dowiedziały się one, że zjadają świnię, o której jeszcze przed chwilą oglądały bajkę, odmówiłyby dokończenia posiłku. Byłaby to jak najbardziej naturalna reakcja, ponieważ małe dziecko nie ma jeszcze tak silnie wpojonego karnizmu, jak dorośli. Określanie zwierząt mianem „jedzenia” pozwala na moralne i emocjonalne zdystansowanie się. Tym sposobem ludzie wpadają w wewnętrzną sprzeczność – nie popierają krzywdzenia zwierząt, jednocześnie jedząc je. 

Pojęcie karnizmu pozwala na lepsze zdefiniowanie osób spożywających artykuły odzwierzęce. W odniesieniu do nich, pospolicie stosowane słowa „mięsożerca” lub „wszystkożerca” sugerują (szczególnie w przypadku „mięsożercy”), że jedzenie mięsa jest dla człowieka czymś naturalnym, a nawet koniecznym. Zdaniem Joy, takie nazewnictwo pomija fakt, że konsumpcja zwierząt jest dla większości ludzi wyborem, a nie czymś niezbędnym. Swoje spostrzeżenia autorka rozwinęła i spopularyzowała wydając w 2009 roku książkę pt. „Why We Love Dogs, Eat Pigs, and Wear Cows”, która stała się ważnym punktem dla niejednego działacza/działaczki pro animalistycznego/-ej. Idea karnizmu spotkała się z pozytywnym przyjęciem także przez niektóre media, m.in. indyjską gazetę The Statesman, amerykański portal informacyjny The Huffington Post oraz australijski program telewizyjny The Drum. Na łamach literackiego portalu Open Letters Monthly Megan Kearns zgodziła się z prezentowanymi przez Joy argumentami, aczkolwiek miała wątpliwości co do obwiniania całego systemu za krzywdę zwierząt, zamiast ludzi, którzy codziennie dokonują karnistycznych wyborów w sklepie. Zdaniem recenzentki, powinniśmy bardziej skupiać się na podnoszeniu świadomości społeczeństwa oraz nakłanianiu ludzi do „ćwiczenia wolnej woli” niż walki z „niewidzialnym systemem”. Zauważyła też pewną nieścisłość – nie każdy, kto zostaje wegetarianinem/weganinem, od razu zrywa z karnistycznym postrzeganiem świata. Tyczy się to głównie osób, które zmieniły dietę ze względów zdrowotnych, nie etycznych. Z kolei Helena Pedersen z Uniwersytetu w Malmö nie zgodziła się na przyjętą przez Joy generalizację, twierdząc, że ludzie spożywający mięso są bardzo różnorodną grupą, choćby biorąc pod uwagę powody ich diety. Część aktywistów na rzecz wyzwolenia zwierząt z Gary’m Francione’em na czele skrytykowała publikację Joy twierdząc, że wprowadzenie pojęcia karnizmu nie jest jednoznaczne z nawoływaniem do całkowitej wolności wszystkich istot i propagowaniem weganizmu. Jednak to branża mięsna w postaci publikacji Drovers Cattle Network najostrzej zaatakowała badaczkę stwierdzając, że zaproponowany przez nią termin sugeruje, iż spożywanie produktów odzwierzęcych przez ludzi jest „chorobą psychiczną”. 

Wprowadzenie pojęć szowinizmu gatunkowego i karnizmu do dyskusji o podejściu człowieka do pozostałych stworzeń jest ogromnym krokiem naprzód. Żyjąc w świecie zdominowanym przez przedmiotowe traktowanie zwierząt, zerwanie z antropocentrycznym pojmowaniem rzeczywistości i uwzględnienie potrzeb odmiennych gatunków jest czynem wręcz rewolucyjnym. Nie jest to droga łatwa, lecz zdecydowanie warta do przebycia. Omówione terminy z pewnością pomagają w przyjęciu nowej perspektywy oraz dają wiele do myślenia. Nawet jeśli można im wytknąć pewne błędy logiczne, nie sposób nie docenić wysiłku intelektualnego ich twórców, którzy swoją działalnością przybliżyli nas o krok do pełnego wyzwolenia wszystkich gatunków. Cel to jeszcze daleki. To, co możemy robić już teraz to zmieniać przede wszystkim własną mentalność i stosunek do pozostałych żyjących istot. Zdecydowanie najtrudniej zakwestionować utarty schemat myślenia złożony ze stereotypów, który prezentowany jest jako zdroworozsądkowy. Trzymanie się „umiaru” i bezpiecznego środka jest wygodne, niestety jednak jego konsekwencją jest podtrzymywanie krzywdzącego systemu oraz postrzeganie interesu zwierząt jako mniej ważnego.

~Mn (#5, wiosna 2018)


Obsługiwane przez usługę Blogger.